
poradniki
Nim będzie za późno
![]() | Zapewne pamiętacie te chwile, gdy Wasz rower był zupełnie nowy. Jego lśniący lakier jeszcze nie nosił śladów po przebytych... » |
Na szlaku >> Nowa Zelandia
Tandemem po wyspie szczęśliwej
Agnieszka i Jacek Stanisławscy
![]() |
Split Apple Rock – rozbita piorunem skała w Parku Narodowym Abel Tasman |
Po ponad pięciu miesiącach eksploracji Ameryki Południowej przyszedł czas na Nową Zelandię, do tego na tandemie. Rower z nami ważył około 200 kilogramów, słońce paliło przez cały czas i naprawdę nie było łatwo.
Początek nie był zbyt obiecujący, a perspektywa spędzania kolejnych dziesiątek czy setek godzin w autobusach nie nastrajała nas najlepiej. Od wyjazdu z Polski nasz kontakt z rowerem ograniczył się do zjazdu The World’s Most Dangerous Road w Boliwii i kilkudziesięciokilometrowej przejażdżki w Peru, czyli był niewielki.
Dojechaliśmy autostopem do Rotorua – miasta leżącego w centralnej części Wyspy Północnej, znanego z wyjątkowej aktywności geotermalnej. Pierwszą rzeczą, którą zobaczyliśmy na naszej drodze, nie były jednak strumienie buchającej, gorącej pary, ale dwa duże sklepy rowerowe. Zapytałem Agnieszkę, co myśli o podróżowaniu na rowerze. Powiedziałem, że byłoby to coś nowego dla nas obojga i dobry sposób na poznanie kraju kiwi (gatunek nielotnego ptaka, zamieszkującego wyłącznie Nową Zelandię). Agnieszka powiedziała, że moglibyśmy spróbować, ale ona wolałaby tandem, bo kiedyś jeździła na nim z koleżanką i ma bardzo dobre wspomnienia. Rozważyliśmy wszystkie za i przeciw, i zaczęliśmy odwiedzać sklepy, zastanawiając się nad dostępnymi opcjami. W końcu jakimś cudem udało nam się znaleźć nowy tandem raleigh. Właściciel sklepu był mile zaskoczony widokiem dwójki wariatów z drugiego końca świata, którzy z dnia na dzień chcą się przesiąść na rower. Obsługa sklepu była naprawdę pomocna i w końcu, po trzech dniach, mieliśmy komplet sprzętu łącznie z sakwami i kaskami. Pozostało nam po raz pierwszy w życiu zapakować rzeczy do sakw.
Z każdą minutą docierało do nas, co tak właściwie robimy. Bez żadnego przygotowania fizycznego rzuciliśmy się na jazdę przez Nową Zelandię z załadowanym rowerem, ale też z dużym zapasem radości z tego, co robimy. Drogi były naprawdę dobre, bo poruszaliśmy się najczęściej głównymi szlakami, lecz niektóre podjazdy były trudne, zwłaszcza że wiało nam prosto w twarz. Chwilami jechaliśmy tylko 10 kilometrów na godzinę, ale poruszaliśmy się do przodu i właśnie to się liczyło.
Więcej: czytaj w numerze „Rowertouru”
Zdjęcie: Agnieszka i Jacek Stanisławscy